2.8 C
Warszawa
24 listopada, 2024, 23:20
MigranciwPolsce.pl
Naszej rosyjskojęzycznej redakcji Vot Tak udało się skontaktować z mieszkanką Kraju Ałtajskiego, któ...

Naszej rosyjskojęzycznej redakcji Vot Tak udało się skontaktować z mieszkanką Kraju Ałtajskiego, któ…


Jak donosi Biełsat:
Naszej rosyjskojęzycznej redakcji Vot Tak udało się skontaktować z mieszkanką Kraju Ałtajskiego, której syn jako żołnierz poborowy w kwietniu trafił na granicę obwodu kurskiego. Jego oddział jako jeden z pierwszych stanął na drodze ukraińskich wojsk wkraczających do tego przygranicznego regionu Rosji. Synowi naszej rozmówczyni udało się opuścić strefę walk, ale jak mówi, teraz jego koledzy z jednostki są zastraszani przez dowódców i pod groźbą trybunału zmuszani do podpisania kontraktów i powrotu na front. Publikujemy jej relację:

Ze względów bezpieczeństwa redakcja nie podaje nazwisk bohaterów.

„Wszystko szło dobrze, nic nie zapowiadało kłopotów”

Wszystko zaczęło się w listopadzie 2023 roku, kiedy sześciu naszych chłopaków trafiło do rejonowej komendy uzupełnień. 16 [listopada] odprowadziliśmy ich na dworzec kolejowy, skąd ruszyli do Buriacji, pod Kiachtę do pierwszego obozu wojskowego.
Zajmowali się tam głupotami. Nie zmuszano ich jakoś specjalnie do przestrzegania grafiku dnia, nie było żadnych wieczornych kontroli. Przed przysięgą uczyli się tylko regulaminu, choć ostatecznie się go nie nauczyli. Po przysiędze odbywały się jakieś szkolenia, coś tam pisali, rozbierali karabiny.
W lutym wywieźli ich na pola w pobliżu Kiachty i kilka razy na strzelnicę. Potem znowu zabrali ich na szkolenia, gdzie jeździli na BTR-ach. W marcu syn powiedział mi, że zabierają ich na granicę.
W Kursku nie wysłano ich do żadnej jednostki, tylko od razu wywieziono na tereny przygraniczne. Po prostu porzucili ich na polu. Nic dla nich nie przygotowano – dali tylko łopaty i racje żywnościowe.
Kazano im budować okopy. Nasi chłopcy początkowo trzymali się razem, ale potem przyjechała komisja i wszyscy zostali wymieszani. Mój syn trafił do rejonu koroniewskiego, a inni z jego jednostki – do sudżańskiego. Właściwie to rozproszono ich po całej granicy.
Chłopcy nie zawsze mieli kontakt ze swoimi dowódcami. Sierżanci zmieniali się bardzo często. Dwa tygodnie jeden, potem przyjeżdżał nowy. Mój syn mówił, że nie mieli nawet czasu zapamiętać ich z imienia i nazwiska.

„Mamo, nikt nie wie, kiedy nas stąd zabiorą”

Mówiono, że nie toczą się tam żadne działania wojenne. Owszem, od czasu do czasu region jest ostrzeliwany, podobnie jak obwód biełgorodzki, ale ludzie żyją tam normalnie. Myślałam, że niedługo zostanie zdemobilizowany i przyjdzie rotacja po jesiennym poborze. Ale syn stwierdził, że nikt nie wie, kiedy ich stamtąd zabiorą.
2 sierpnia ogłoszono stan gotowości bojowej. A więc trzy dni przed tym, jak wszystko się zaczęło. Wygląda na to, że zostali o tym powiadomieni przez radio, ponieważ nie było z nimi dowódcy. I przez cały ten czas byli w pogotowiu, aż do szóstego sierpnia.

„Pierwsza kompania została przemielona”

Syn mówił, że stali na warcie, kiedy usłyszeli wybuchy i rozpoczął się silny ostrzał. Wtedy przyjechał do nich porucznik. Przez chwilę próbowali odpowiadać ogniem. W tym momencie każdy z chłopaków miał jedynie po karabinie i po dziesięć nabojów w magazynku.
Nasi byli w drugiej kompanii, a pierwsza była kilka kilometrów przed nimi. I, jak mówią, zdali sobie sprawę, że był to jej koniec. Nic z niej nie zostało. W końcu porucznik postanowił się wycofać. Wszystko działo się bardzo szybko: żołnierze zostawili tam telefony, mapy, dokumenty.
Było ich około 30. Gdy oddalili się na półtora kilometra od swoich umocnień, te wyleciały w powietrze. Chłopaków wyprowadzano przez pole, spadały na nich odłamki, niektórzy byli ranni. Zatrzymali się tymczasowo 30 kilometrów dalej. I stamtąd mieli być ewakuowani. Gdy na nią czekali, dołączyło do nich kilku chłopaków z pierwszej kompanii, również rannych. Powiedzieli, że pierwsza kompania została „całkowicie przemielona”.

„Mamo, kocham cię, przepraszam, zaraz nas zabiją”

Kilka godzin później podjechał samochód. Wyszedł dowódca i powiedział: „Poruczniku, wywołaj chłopaków, potrzebuję ochotników”. Trzeba było jechać z powrotem do rejonu głuszkowskiego, który, jak mówił syn, był ostrzeliwany bez przerwy. Chłopcy byli zdezorientowani, ale 10 z nich pojechało bez żadnego „ale”. Potem pięciu z nich wprawdzie wróciło.

-Czekajcie na ewakuację. Ale i tak traficie do batalionu karnego, bo jesteście dezerterami, porzuciliście swoje pozycje. Dla waszych matek byłoby lepiej, gdybyście zginęli jako bohaterowie, bo każda matka chciałaby mieć syna bohatera – usłyszeli od dowódcy.

To dosłowny cytat. Zabrali im też karabiny, kamizelki kuloodporne i hełmy, zostawili ich tam „gołych i bosych”.
W końcu, nad ranem, doczekali się ewakuacji. Panował strach, panika. Niektórym udało się porozmawiać z matkami przez łącze wideo. Mówili, że to był jakiś horror. Krzyki, wrzaski, szaleńcza bieganina, eksplozje, wystrzały z broni. Kiedy chłopaki oddalili się od swoich pozycji, wielu nagrało krótkie filmiki, w których żegnali się z matkami. Rodzice dostali nagrania w stylu: „Mamo, kocham cię, przepraszam, zaraz nas zabiją”.
Wreszcie przywieziono ich do punktu ewakuacyjnego, ale nikt nie wiedział gdzie konkretnie. Wolontariusze dali im ubrania: niektórzy dostali cywilne dresy, inni koszulki i tak dalej, nawet buty, bo niektórzy uciekali boso.
Wieczorem 6 sierpnia mój syn zadzwonił i powiedział, żebym zrobiła wszystko, żeby ich tylko stamtąd zabrali. Na wieczornej inspekcji powiedziano im, że Ukraińcy idą na Kursk, w stronę elektrowni atomowej, i jeśli zacznie się obrona miasta, to wszyscy będą musieli stanąć do walki.

„Możecie odkupić swoje winy krwią, podpisując kontrakt”.

Skontaktowaliśmy się z majorem z naszej jednostki, zapytaliśmy, ile osób musi się znaleźć w punkcie ewakuacyjnym, żeby ich stamtąd sprowadzić. Major powiedział, że powinno być 85 osób. Sporządziliśmy listę, na której jest 79 osób. Okazuje się, że brakuje tylko sześciu osób. Ale jak dotąd major się nie odezwał.
Na pewno co najmniej jeden nie żyje. Wciąż boimy się powiedzieć o tym jego matce. Jeden bardzo ciężko ranny trafił do Kurska. Przyjechała już do niego matka. Jest w sumie około pięciu rannych.
Chłopaki są tam już dziewiąty dzień (rozmowa odbyła się 15 sierpnia – belsat.eu). Powiedziano nam, że pracują z nimi psychologowie. Ale my już wiemy, jak oni pracują – namawiają chłopaków do podpisania kontraktu. Może i nie biją, ale codziennie gadają im o pieniądzach. Jest silna presja. Wiem na pewno, że wczoraj dwóch z nich podpisało kontrakt i dzisiaj opuścili jednostkę. Jeden [z żołnierzy] uciekł i nie skontaktował się z mamą.
Od wczoraj kolejni chłopcy zaczęli się odzywać. Mówią, że przed dalszą ewakuacją są wysyłani w grupach, losowo, na komendę uzupełnień. Tam wywierają na nich ogromną presję:

-Jesteś dezerterem, nie miałeś prawa opuścić swojej pozycji. Czeka cię karny batalion, staniesz przed trybunałem wojennym. Ale masz wybór: możesz odkupić swoje winy krwią, podpisując kontrakt, możesz iść [na wojnę] jako ochotnik – słyszą.

Ci, którzy są silniejsi duchem, odgryzają się i mówią: „Wolę iść do więzienia”. Ale wielu z nich się łamie i zgadza się na służbę.

Aleksandr Orłow/vot-tak.tv, ksz/belsat.eu



#Naszej #rosyjskojęzycznej #redakcji #Vot #Tak #udało #się #skontaktować #mieszkanką #Kraju #Ałtajskiego #któ..

Żródło materiału: BIEŁSAT

Polecane wiadomości