Jak donosi Biełsat:
Wojna z Ukrainą jeszcze bardziej uwypukliła podziały w dzisiejszej Rosji. Kraju, w którym bogactwo i życie na europejskim poziomie w wielkich miastach kontrastuje z biedą i beznadzieją prowincji – pisze Jakub Biernat.
24 lata trwania putinowskiego reżimu zlikwidowały w Rosji jakąkolwiek autonomię tamtejszego społeczeństwa. W kraju nie ma praktycznie społecznych grup interesu, za którymi w demokratycznym systemie stoją partie polityczne, chociaż przez lata naftowo-gazowej prosperity w wielkich rosyjskich miastach powstała w miarę dostatnia klasa średnia, która stara się prowadzić życie na sposób, jaki podejrzała w krajach Zachodu.
Moskwa w swoim ścisłym centrum wygląda jak bogate szwajcarskie miasto, zapełnione butikami z drogą markową odzieżą, luksusowymi restauracjami i punktami usługowymi. Po szerokich prospektach przemieszczają się tysiące aut z wyższej półki. Symbolem bogactwa nowych elit jest też zabudowana szklanymi wieżowcami luksusowa dzielnica mieszkaniowo-biurowa Moskwa-City. Jednak ta najbardziej zamożna i wykształcona nowa społeczna warstwa, inaczej niż w krajach Zachodu, kompletnie nie ma nic do powiedzenia. Od czasów protestów na moskiewskim placu Błotnym w 2012 r. Putin się na nią obraził. Za to, że zamiast okazywać władzy wdzięczność za dostatni byt, postanowiła domagać się zmiany politycznego systemu. Potem więc już tylko mogła ona obserwować przykręcanie śruby i narastanie terroru wymierzonego w najbardziej aktywne jednostki w stylu Aleksieja Nawalnego.
Parę stacji do III świata
Wystarczy jednak wsiąść w metro i przejechać kilka stacji, by dotrzeć do jednego z sowieckich osiedli, gdzie widziany w ścisłym centrum stolicy nowobogacki blichtr wyparowuje momentalnie. Bardziej odważni mogą wsiąść w jeden z podmiejskich pociągów. 30 km od rosyjskiej stolicy trafia się do miejsc bardziej przypominających III świat.
Nierówna dystrybucja dóbr, wywołana – jakże inaczej – brakiem demokratycznych mechanizmów sprawia, że Rosja składa się z dwóch narodów żyjących z dala od siebie. Poza Moskwą, Petersburgiem i kilkoma większymi miastami rozciąga się bowiem tzw. głubinka (od rosyjskiego słowa głęboka) – prowincja, która sukces putinowskiego systemu zna głównie z TV.
Rosyjskie władze w sytuacji wojny doskonale wykorzystały fakt, że dwie trzecie kraju (ludzie mieszkający na wsi i mniejszych miastach) to ludzie pozbawieni pieniędzy i nadziei na poprawienie swojego losu. I nie dziwi fakt, że to oni właśnie są rekrutowani jako żołnierze kontraktowi. Obecnie mediana zarobków w Rosji wynosi 48 tys. rubli (ok. 2 tys. zł). Oznacza to, że połowa zarabiających otrzymuje niższe pensje niż podany wskaźnik, który lepiej oddaje zamożność społeczeństwa niż średnia płaca. Według jednego z sondaży połowa mieszkańców wielkich miast odmówiłaby podjęcia pracy za takie pieniądze. A 22 procent nawet za sumę dwa razy większą. Tymczasem mieszkańcy prowincji muszą utrzymać się za takie, czy nawet mniejsze pieniądze. Życie w Rosji nie jest zaś wcale o wiele tańsze niż np. życie w Polsce. Ceny paliw są wprawdzie niższe (choć Rosjanie narzekają na drogą benzynę – w przeliczeniu 2,5 zł za litr), podobnie jak czynsze i usługi komunalne. Ale już np. ceny żywności przewyższają ceny w Polsce, gdzie mediana płac wynosi przecież 6,5 tys. zł.
Tylko w 14 spośród 86 rosyjskich regionów mediana zarobków jest większa od ogólnorosyjskiej. I co ciekawe, najbiedniej żyje się południu i zachodzie europejskiej części Rosji oraz na Kaukazie. Więcej ludzie zarabiają w największych miastach oraz regionach, gdzie wydobywane są surowce naturalne.
Rosyjska prowincja żyje bardzo skromnie, by nie powiedzieć – biednie. I dopiero wybuch wojny przyniósł tym ludziom nieprawdopodobne z ich punktu widzenia pieniądze i dodatkowe przywileje.
Wojna bez entuzjazmu
Napaść na Ukrainę, choć poprzedzona ogromną wieloletnią kampanią zohydzającą Ukraińców, nie spotkała się z równie patriotycznym odzewem, przypominającym choćby nastroje po wybuchu I wojny światowej. W 1914 r. Rosjanie zbierali się na spontanicznych wielotysięcznych demonstracjach, z entuzjazmem odnosząc się do idei sprawienia lania znienawidzonemu germańskiemu wrogowi. Idących na front żegnały tłumy. I był to objaw autentycznego, szczerego patriotyzmu.
Do rozpoczęcia tzw. specjalnej operacji wojskowej Rosjanie odnieśli się wręcz obojętnie, mając nadzieję, że jak głosiła propaganda, sprawę załatwią w trzy dni żołnierze kontraktowi. Otrzeźwienie przyszło wtedy, gdy Putin zarządził tzw. częściową mobilizację. Kreml poszedł jednak przy tym po rozum do głowy i zrozumiał, że kosztami wojny muszą być jak najmniej obciążeni mieszkańcy dużych miast. Ci zresztą zareagowali w osobliwy z punktu widzenia patriotyzmu sposób: kilkaset tysięcy osób opuściło kraj. I byli to ludzie, którzy mogli sobie na to pozwolić, czy to za sprawą zgromadzonych środków, czy charakteru swojej pracy, którą mogli wykonywać zdalnie – nawet zza granicy.
Podobnie stało się, gdy „wróg” postawił stopę już na rosyjskiej ziemi, zajmując fragment obwodu kurskiego. Nie wywołało to właściwie żadnej reakcji w społeczeństwie, choć wojna przeniosła się na “uświęcone” terytorium ojczyzny.
Co ciekawe, po rozpoczęciu wojny rosyjskie władze, choć mogły, nie zamknęły granic. Niejako pozwalając na ucieczkę tym, którzy mogliby przeciwstawiać się porządkom panującym w wojsku i wprowadzać „niepotrzebny zamęt”. Kreml niejako pozwolił, by najbogatsza część społeczeństwa mogła nadal cieszyć się życiem. Mimo toczącej się wojny.
„Drugi sort” idzie na wojnę
Na front poszli więc zamieszkujący głównie “głubinkę” przedstawiciele mniejszości etnicznych i pozostali mieszkańcy najbiedniejszych regionów. W doniesieniach rosyjskich mediów na temat zabitych na wojnie często pojawia się np. motyw pójścia do wojska jako sposobu na spłatę długów. Rosjanie z prowincji wpadają bowiem często w spiralę długów za sprawą powszechnych firm oferującym chwilówki.
Gdy zestawi się to z faktem, że w początkowym okresie wojny na masową skalę werbowano też więźniów kolonii karnych, można odnieść wrażenie, że Putin i jego ludzie zdecydowali, by do walk rzucić całą rzeszę ludzi „drugiego sortu”. Milczącej masy, z którą władze nigdy nie musiały się liczyć.
Oczywiście nie wszyscy idą na front tylko niesieni chęcią zarobku. Trafiają się patrioci. Ale też tysiące zmuszono do podpisania kontraktu z armią przy pomocy różnych sprytnych sztuczek. Rosyjskie władze mają dziesiątki sposobów, jak zmusić ludzi do robienia tego, czego się od nich żąda. Dla pozbawionych praw więźniów pójście na wojnę oprócz wizji wolności po pół roku walki wydawało się okazją do uniknięcia systemowych prześladowań za kratami. Więzienne władze wiedziały, że muszą wypełnić plan, więc nic nie powstrzymywało ich od stosowania różnych nacisków dla „przekonywania” opornych.
Do wojska szli też liczni „ochotnicy”, którzy poddawani byli szantażowi policyjnych struktur. Na początku nieformalnie, drobnym złodziejom czy narkomanom składano propozycję nie do odrzucenia – sprawa karna albo armia.
Gdy z powodu ogromnych strat na wojnie „skończyli się” więźniowie, proceder ten wręcz zalegalizowano. I na front, by uniknąć kłopotów z prawem, mogą już iść podejrzani czy oskarżeni – w zamian za umorzenie sprawy. Znając rosyjską praktykę policyjno-sądową, gdzie sprawy są na masową skalę fabrykowane w celu uzyskania wyników, nie jest żadnym problemem znalezienie takich chętnych do wojaczki.
O ile rosyjskie społeczeństwo w swojej masie jest bierne i zatomizowane – mieszkańcy „głubinki” wykazują te cechy do kwadratu, a do tego rozpaczliwie potrzebują gotówki. Rozsianie ludności na gigantycznych przestrzeniach sprawia, że nawet w wyniku olbrzymich strat na froncie nie tworzy się żadna zorganizowana opozycja wobec wojny. Ot, na miejscowym cmentarzyku pojawia się parę nowych krzyży. A parę innych – w “sąsiedniej” wsi, znajdującej się kilkaset kilometrów dalej…
„Kupowani jak mięso”
Czy rosyjskie elity mają tego świadomość? Oczywiście. W połowie września w rosyjskim internecie wypłynęło nagranie, na którym zidentyfikowano głos deputowanego Dumy Państwowej, byłego szefa rosyjskiej marionetkowej Donieckiej Republiki Ludowej Aleksandra Borodaja. Polityk przedstawił swoją wizję struktury społecznej w Rosji i nie krył się z tym, że wojna jest likwidacją „ludzi zbędnych”. W jego relacji taktyka rzucania do szturmów klasycznego mięsa armatniego jest świadomą decyzją dowództwa mającą na celu zmęczenie przeciwnika i zyskanie czasu na zgromadzenie zasobów na decydującą ofensywę.
Borodaj nie ukrywał, że żołnierze piechoty są postrzegani jako jednorazowy zasób przeznaczony na straty. Nie tylko przez generałów, ale też siedzących w urzędach „ważnych ludzi w garniturach”. Rosyjski deputowany podkreślał zarazem, że dzięki wojnie ci „ochotnicy za pieniądze” mają możliwość godnego zarobku, bo w cywilu „dostawaliby 200 do 400 dolarów miesięcznie”. A na froncie „mogą dostać nawet 2,6 tys. dol”. – „pieniądze, których nigdy inaczej by nie zobaczyli…”.
– I, powiem, jest tu duży plus. Są kupowani jak mięso. Z perspektywy ludzi w garniturach ci ludzie nie przedstawiają dużej wartości społecznej. Dlaczego? Są generalnie starsi, prawda? To nieproduktywni członkowie społeczeństwa. Żaden z nich nie zostanie wybitnym naukowcem.[…] To ludzie, którzy nie odnaleźli się w cywilu. […] Jest na to termin […], wprowadzony przez Maksyma Gorkiego i szeroko używany w różnych filozofiach i tym podobnych — „zbędni ludzie”. Rozumiesz? Zbędni ludzie. Mówiąc wprost, to głównie zbędni ludzie się tu zgłaszają. To jest ich główna [cecha][…] Jeśli są zbędnymi ludźmi, to tych ludzi można wykorzystać na wojnie, aby maksymalnie wyczerpać przeciwnika. Taki jest ich cel… Nie ma tu naprawdę nic niesprawiedliwego czy podstępnego — są wynagradzani – mówił*.
Borodaj, będący szefem „Związku Ochotników Donbasu”, skupiającego żołnierzy, których sam nazywa właśnie „drugim sortem” i „zbędnymi ludźmi” opowiadał, że na froncie takie oddziały są specjalnie gorzej wyposażane. Ich udział w walce ma bowiem na celu „nabieranie” Ukraińców i zmuszanie ich do tracenia zasobów. Drwił przy tym, że przeciwnik mobilizuje „kwiat narodu” do walki przeciwko „naszej masie”.
Rosyjska tzw. wojenna blogerka Anastasija Kaszewarowa, która często krytycznie (jako jedna z nielicznych) wypowiada się o sytuacji na wojnie, zwróciła uwagę, że w Rosji wytworzyła się paradoksalna sytuacja. Dla państwa koszt śmierci żołnierza waha się przedziale od 6 do 12 mln rubli (250-500 tys. zł), wypłacanych rodzinie Tymczasem często jego przeżywalność na froncie to jedynie kilka tygodni w oddziałach szturmowych, o których mówił Borodaj. Władze wydają więc miliardy na słabo przygotowanych ludzi, których jedynym celem jest śmierć na polu walki – „wyzerowanie”, jak się mówi w wojskowym slangu. W obliczu faktu, że za urodzenie dziecka Rosjanka otrzymuje tzw. macierzyński kapitał w wysokości 26-34 tys. złotych w przeliczeniu, Kreml w rzeczywistości stymuluje swoich obywateli do umierania, a nie rodzenia potomków. A ci idą „bronić ojczyzny” głównie dla pieniędzy.
„Nawóz historii”
Rosyjskich polityków i wielkomiejskie elity nic nie obchodzi los tysięcy pochodzących z „głubinki” żołnierzy. Przecież w końcu idą walczyć nie za darmo. Rosyjską agresję napędza paradoksalnie nie patriotyczne uniesienie, ale obojętność.
Kreml postrzega ubogich i nieświadomych swoich praw mieszkańców prowincji jako „nawóz historii”. I jak widać, celem Putina jest wygranie tej wojny przy pomocy właśnie tej masy. I w taki sposób, by nie sprawiała ona większych kłopotów mieszkańcom tej drugiej, bogatszej Rosji. Owszem osiągnięto w tym pewien postęp: „nawóz” trafia w koła młyńskie historii mniej lub bardziej dobrowolnie, a nie jak w ZSRR – w wyniku masowych represji czy mobilizacji powszechnej. Niemniej jednak jedno się nie zmieniło: dla rosyjskich władz życie większości obywateli nie ma większej wartości. To poddani i petenci, a nie obywatele i wyborcy, z którymi trzeba by się liczyć. I choćby zwracać na nich uwagę i zabiegać o ich głosy raz na parę lat
Jakub Biernat/ belsat.eu
Redakcja może nie podzielać opinii autora
#Wojna #Ukrainą #jeszcze #bardziej #uwypukliła #podziały #dzisiejszej #Rosji #Kraju #którym #bogactwo #i..