Rodzice dzieci z niepełnosprawnościami czesto czują bezsilność, zakłopotanie. I strach, nie tylko o zdrowie dzieci, ale i o to, że ktoś wystawi cenzurkę, krzywdzącą ocenę, która może mieć dalsze konsekwencje…
W ramach Kampania społeczna Póki MY żyjemy publikujemy kolejna historię oraz pytanie – czy wszystkie osoby, którym tak łatwo przychodzi dawać przytyki na pewno dobrze wykonują swoją pracę?
„Wezwałam karetkę do syna z atakiem epilepsji. Przyjeżdża po pół godzinie dwóch ratowników medycznych, patrzą się na to moje dziecko – 41 lat, czterokończynowe porażenie i głęboka niepełnosprawność intelektualna – i stwierdzają, że jest to atak padaczki.
Mówię do nich, że wiem – przecież zgłaszając tak powiedziałam do dyżurnej. Podają lek relanium i czekamy. Syn usypia.
Dostaję kartkę do podpisania, w której czytam: “Matka odmówiła zabrania chorego do szpitala. I tak napisane jest dwa razy. Ha, a mowy o zabraniu syna do szpitala nie było w ogóle.
Morał – gdybym wiedziała, gdybym została poinformowana, że powinnam mieć taki lek, jak relanium w domu, to pewnie nie musiałbym wzywać pogotowia do takiego nagłego ataku. Doktor prowadząca – neurolog – nie przekazała mi takiej wiedzy. Teraz już wiem i jestem zabezpieczona przeciw silnym atakom.
Byłam w szoku, że lekarze mogli tak napisać po to, żeby swoje tyłki zabezpieczyć.
Czułam bezsilność i zakłopotanie. Zabrakło dobrego słowa, pouczenia, wsparcia. Nie było nic, tylko mój strach.”
#pókiMYżyjemy #historierodzin