Z Irpienia uciekli 4 marca. Na początku lutego dużo mówiło się o wojnie, straszył nią ich znajomy Rosjanin, ale Larysa nie wierzyła do ostatniego momentu. Nawet w noc pierwszego wybuchu, kiedy o 4.30 obudził ją straszliwy huk, myślała, że to fajerwerki. Otrzeźwił ja dopiero telefon od siostry, mieszkającej w innym obwodzie. – To wojna, Larysa. Uciekajcie!
Larysa szybko włożyła buty, narzuciła kurtkę na koszulę nocną i zbiegła na pierwsze piętro do syna. To jej jedyne biologiczne dziecko. Ma 28 lat, żonę i małego synka. – Pakujcie się i już was nie ma – pospieszała, chociaż miała nadzieję, że to potrwa tylko chwilę, do rana, do wieczora, dzień, dwa… Wróciła do mieszkania i zajrzała do pokoi siedmiorga dzieci, dla których jest mamą zastępczą. Spały, a ona nie miała serca ich budzić. Niech jeszcze przez chwilę nie wiedzą, że oto właśnie ich całe życie się zmieniło.
Nie wyjechali 26 lutego jak większość sąsiadów, bo tego dnia Rosja nie zniszczyli wszystkie mosty w mieście i Mychajło, mąż Larysy, który poszedł na cmentarz złożyć kwiaty na grobie matki, utknął po drugiej stronie miasta. Larysa z dziećmi znalazła się w pułapce. Na szczęście nie była sama, jej 76-letni ojciec akurat leczył się w sanatorium w pobliżu Kijowa i ukrył się u niej. Codziennie naradzali się z siostrą i mężem, co robić dalej. 3 marca zorganizowano ewakuację pociągami, ale była za rezerwowana dla matek z dziećmi, a Larysa nie chciała zostawić taty samego. Kolejnego dnia Rosjanie zniszczyli tory kolejowe. – Miałam wrażenie, jakby na szyi zaciskała mi się pętla, i cały czas modliłam się do Boga, by mnie prowadził – Larysa jest głęboko wierzącą prawosławną chrześcijanką. Kiedy mówi o wojnie, spuszcza wzrok, powstrzymuje łzy, ale wzmianka o Bogu sprawia, że jej twarz jaśnieje. – 5 marca został otwarty korytarz humanitarny i wiedziałam, że musimy uciekać. Sąsiad, który wyjechał tydzień wcześniej, pozwolił nam zabrać swojego siedmioosobowego forda. „Czemuś nie jeździła wcześniej, jak ci mąż doradzał?!” – złościłam się w myślach na samą siebie, bo nie siedziałam za kierownicą od lat. Mąż z synem zrobili mi 15-minutowe szkolenie przez telefon, wykonałam kilka kółek pod blokiem, spakowałam dzieci, walizki, ciężarną kotkę sąsiadów, psa i ruszyliśmy.
Zanim opuścili Irpień, Larysa poszła ostatni raz się pomodlić. Jej ulubiona ikona to odziedziczona po prababci Matka Boska. Zawsze się dobrze rozumiały. Kiedy prosiła ją o spokojną podróż, Matka Boska uśmiechnęła się do niej. Musiała więc i ją zabrać, stała się ich amuletem. Za nimi ruszył tata Larysy z sąsiadami w rozklekotanym minibusie. – W środku cała się trzęsłam, ale nie mogłam tego po sobie dać poznać. Za wszelką cenę starałam się zachować spokój, żeby moje dzieci się nie bały. Wyjechaliśmy o 13.10 z Irpienia, dwie godziny później do miasta weszli Rosjanie, a na trasie ostrzeliwali samochody. Gdybyśmy wyjechali 15 minut później, może by nas już nie było. Nasi sąsiedzi musieli zawrócić – jedną osobę trafiła kula, pojechali prosto do szpitala.
Kiedy zza zakrętu wyłoniła się lufa rosyjskiego czołgu, Larysa jeszcze przyspieszyła. Limit prędkości tam to 40 km/godz., a ona jechała 140 km/godz. Mimo to do miasta Chmielnicki dotarli dopiero po dwóch dniach, bo zatrzymywali się na wielu ukraińskich checkpointach. – To były dwa najgorsze dni w moim życiu. Kiedy chciało mi się wyć, patrzyłam w lusterko wsteczne i widziałam moje ukochane dzieci. One nie spuszczały ze mnie wzroku. Dopóki mama jest z nami, nic nam się nie stanie – czytałam z ich spojrzeń i to sprawiało, że nie traciłam energii.
Z przodu samochodu siedzieli 15-letnia Wika i 13-letni Sasza. Larysa mówi, że nie chce się uczyć, nicpoń jeden, ale jest za to zaradny i gospodarny. Zaraz za nią zawsze przyklejona do ma my 16-letnia Karyna. Kiedy zaczęły się bombardowania, skryli się w piwnicy. W nocy Larysa poszła do mieszkania, żeby dla wszystkich ugotować. Do czwartej rano miało nie być wybuchów. – Mamo, idę z tobą – usłyszała szept córki. – Śpij, córciu, musisz odpocząć – pogłaskała ją po głowie. – Nie, mamo, idę z to bą, bo jakby spadły bomby, to wolę zginąć, niż żyć bez ciebie.
Karyna jest częścią rodziny od pięciu lat. Wcześniej żyła ze swoją biologiczną mamą, ale do dziesiątego roku życia wychodziła z domu tylko w nocy zbierać butelki. Kiedy trafiła do Larysy i Mychajła, mówili na nią „jeżyk”, bo przez długi czas wychodziła ze swojego kącika tylko po zmroku. Larysa zawsze na nią wtedy czekała, przytulała ją i zachęcała do rozmowy. Po pewnym czasie Karyna zaczęła się uśmiechać i poszła do szkoły.
Obok Karyny tłoczyła się pozostała piątka. Dla Larysy są jej prawdziwymi, danymi od Boga dziećmi. Wszystkie one, oprócz Artema, mają biologicznych rodziców, ale nie utrzymują z nimi kontaktu. Nikt się nimi nie interesuje, nikt nie dzwoni, nikt ich nie szuka. Dzieci zresztą mówią, że te raz to oni – Larysa i Mychajło – są ich rodziną. Najpierw w 2009 ro ku trafił do nich dwuipółletni Artem, który teraz siedział najbliżej okna. Ma obecnie 16 lat. Już jako mały chłopiec wiedział, co to zna czy być głodnym, i aż do dziewiątego roku życia co wieczór chował pod poduszkę coś do jedzenia. Obok Artema – Wiktorija, prawa ręka Larysy. Opiekuje się po zostałym rodzeństwem. Na dodatkowych miejscach w bagażniku – 16-letni Anton, według mamy za bardzo rozpuszczony, ale zawsze pierwszy do pomocy, i najmłodsza Ania, rodzinna gwiazdeczka. Ma sześć lat. Jej mama była alkoholiczką, tata gdzieś przepadł. Larysę najbardziej boli, że przez wojnę nie mogła przygarnąć kolejnego dziecka. Starali się o to z mężem od kilku miesięcy, ale powtarza ją sobie, że po wojnie będzie jeszcze więcej dzieci do uratowania.
Przed wojną Larysa pracowała w urzędzie ubezpieczeń społecznych, a Mychajło prowadził własną firmę. Powodziło im się całkiem dobrze, w Ukrainie na każde dziecko państwo wypłacało raz w miesiącu około pięciu tysięcy hrywien, ale oni nie robili te go dla pieniędzy. Nie musieli. Do Polski dotarli z niczym i dostali tu 300 złotych na dobry początek. Cała podróż zajęła ponad tydzień, z granicy udali się do Białej Podlaskiej, gdzie trafili pod skrzydła stowarzyszenia Jedno Serce i Fundacji UNAWEZA. – Od tamtej pory mamy dach nad głową, dzieci chodzą do szkoły i są najedzone. Nie martwię się o pieniądze, mimo że nasz dom w Irpieniu został częściowo zniszczony i rozkradziony. Ale odkąd spakowałam cały nasz dobytek w dwa plecaki, to wiem, że rzeczy materialne nie są najważniejsze. Chciałabym jedynie zapewnić godne życie moim dzieciom.
Larysa najbardziej tęskni za mężem, który został w Ukrainie. Codziennie rozmawiają przez telefon, inaczej nie mogła by zasnąć. Wszyscy tęsknią za wspólnymi spacerami i za rozmowami, bo mają taką tradycję, że jak tata wracał z pracy, to Larysa chowała się drugiego pokoju, a każde z dzieci opowiadało mu swój dzień. Larysa nie mówi im, że płacze co noc. Rano ociera łzy i ogarnia się dla nich, żeby nie straciły poczucia bezpieczeństwa. Zresztą kiedy wtulają się w nią dziewczynki i całują ją na dzień dobry, to od razu jest jej lepiej. W Białej Podlaskiej jest im dobrze. Proponowano im wyjazd do Kanady, ale Larysa postanowiła zostać w Polsce. Poczuła się tu jak w domu. – Polacy to nasze bratnie dusze – uważa.
Modli się za wszystkich: męża, syna, siostrę, jej dzieci, sąsiadów, a także teściową Polki, u której mieszkają, bo jest dla nich jak rodzina. Żałuje tylko, że nie może się pomodlić do swojej ikony Matki Boskiej, bo ta została w jednym z miast po drodze. Larysa bała się, że nie da rady przewieźć jej przez granicę. Ale kiedy skończy się wojna, Larysa po nią pojedzie. Wie, że to ona kieruje wszystkim. Rozumieją się bez słów – obie są przecież matkami na uchodźstwie.
Tekst: Anna Pamuła / Martyna Wojciechowska / Wysokie Obcasy
Zdjęcia: Marta Wojtal
Źródło: https://www.unaweza.org
Wesprzyj FUNDACJĘ UNAWEZA